Rafałku kochany… – na kłopoty Szczepański
Jadę sobie na urlop, a tu dzwoni do mnie inwestorka i zaczyna do mnie w te słowy „Rafałku kochany, bo mi woda na blasze stoi…”. I bardzo dobrze – odparłem, przynajmniej wróble mają gdzie pić… A wszystko zaczęło się tak…
Kilka tygodni wcześniej spotkałem się z ową Panią na obmiar dachu i wybranie materiału na jego pokrycie. Cena się spodobała, umowa została spisana i po pewnym czasie rozpoczęliśmy prace.
Wszystko było dobrze do czasu, kiedy inwestorka stwierdziła: ale miała być blachodachówka, a nie trapez… To się nazywa „szlak mnie trafił na miejscu”. Tłumaczę, że uzgodniony był trapez. Ja swoje, a Pani swoje. Poddałem się, na szczęście tylko na chwilę. Kiedy zjechałem do domu, na spokojnie przeanalizowałem temat. Bingo! No przecież była spisana umowa. Poprosiłem więc grzecznie Panią, by przesłała mi zdjęcie swojej kopii umowy, licząc na to, że przy okazji będzie ona przeczytana. Po kilku chwilach pikanie w telefonie poinformowało mnie o wiadomości. Przejrzałem otrzymane zdjęcie i zadzwoniłem do Pani z pytaniem, czy przeczytała umowę, którą właśnie mi przesłała. Pani stwierdziła że owszem, ale ona nie wie co to blacha trapezowa i podpisała tę umowę bezwiednie. Ale co to blachodachówka, to już wiedziała doskonale… Tak, a świstak siedzi i zawija… Próbowałem Pani wytłumaczyć, że to tak nie działa, że jak pójdzie do salonu samochodowego i podpisze umowę kupna Skody i za nią zapłaci, to wyjedzie z salonu volkswagenem, bo ona się nie zna, a VW słyszała jest lepszy… Jednak kobiety nie przegadasz. Uparła się, że ona trapezu nie chce i ma być blacha falista i już. Dobra, nerwy mi opadły, trapez się na pniu sprzedał po kosztach, a po tygodniu pokrycie dachowe było skończone. Pani podziękowała, ja odetchnąłem, aż któregoś pięknego dnia odbierając telefon ponownie usłyszałem znajomy zwrot „Rafałku kochany…”, bo tak owa inwestorka zaczynała każdą rozmowę.
Tak, jak Wam na wstępie pisałem, chodziło o to, że na dole fali blachy po deszczu gromadzi się woda. No i bardzo dobrze, wróble maja gdzie pić… Przecież z jakiegoś powodu ów trapez był uzgodniony. Tym razem nie chodziło o kwestie finansowe, a był mały kąt nachylenia dachu, ale klient wie lepiej … Ostatnio miałem okazję rozmawiać z adwokatem, przy okazji uzgodnień dotyczących innej sprawy i tak mimochodem opowiedziałem tę historię. Wiecie jakie było moje zdziwienie, kiedy usłyszałem, że gdyby ta sprawa trafiła do sądu, to nie jest pewne, czy bym wygrał, bo sąd z góry zakłada, że potencjalny inwestor jest analfabetą, półgłówkiem i można dalej używać epitetów, i to ja, jako wykonawca z wieloletnim doświadczeniem, bla bla bla, powinienem wykorzystać wszystkie możliwe drogi, by klient był poinformowany czym jest ów trapez. I żeby było śmiesznie muszę mieć na to niezbite dowody, bo przecież klient może zapomnieć, że coś tam mu wysyłałem… ?
Z dekarskim pozdrowieniem
Rafał Szczepański
Komentarze